Daniel Michalski o życiu załogi – 15.08.2013

17 sierpnia 2013 0 By Lady Dana 44

Kochani!:)

Dikson 15.08.2013

Nie wiem dokładnie ile dni minęło od kiedy Michał zawiadamiał Was o naszej bieżącej sytuacji, wiem jednak na pewno, że to już bardzo długo od mojego ostatniego bloga. Dzieje się tak nie bez przyczyny. Od ponad 12 dni stoimy jak zamurowani w arktycznym porcie Dikson oczekując na stopnienie lodów w cieśninie Wilkickiego. Przypłynęliśmy tutaj z nadzieją uzupełnienia zapasów i w miarę szybkiego wyjścia w dalszą podróż. Niestety sytuacja lodowa ciągle nie pozwala na swobodne przejście cieśniny, co dotyczy nie tylko naszego jachtu, ale również kilku innych rosyjskich statków stojących koło nas na kotwicy, a wybierających się na wschód przez zalodzony dotąd rejon. Stanie w porcie, a szczególnie takim jak Dikson to nic specjalnego i po kilku dniach postoju Conradowska sentencja, że „W porcie statki rdzewieją, a marynarze schodzą na psy” staje się bardzo aktualna.

Nazwa portu, choć z pozoru amerykańska, z Ameryką nie ma nic wspólnego. Dikson zawdzięcza swoją nazwę nazwisku znanego i zasłużonego dla Arktyki szwedzkiemu przedsiębiorcy Oskara Diksona, który dzięki własnemu uporowi oraz pieniądzom pochodzącym po części ze spadku po ojcu, a po części z własnego biznesu zainwestował niemałe pieniądze w poznanie tej części świata. Właśnie na jego cześć 07.09.1915 roku nowo tworzący się arktyczny przysiółek ze stacją radiowo- meteorologiczną otrzymał nazwę Dikson. Miejsce nieprzypadkowe, znajdujące się u ujścia wielkiego Jeniseju oraz w ważnym punkcie Północnej Drogi Morskiej. Niegdyś śnieżna stolica radzieckiej Arktyki, dzisiaj lata świetności ma za sobą. Na łagodnie opadającym do morza zboczu królują zniszczone, brudne i opuszczone od lat budynki mieszkalne, a porzucone w najbardziej nieoczekiwanych miejscach zardzewiałe urządzenia i różnego rodzaju sprzęty straszą widokiem niczym pomniki dawnego systemu. Między nimi takie same zaniedbane budynki, ale jeszcze w użyciu oraz zniszczone do granic możliwości urządzenia komunalne. Taki widok, mimo naprawdę szczerych chęci, nie napawa optymizmem.:( Stąd właśnie brak nastroju do pisania i tak długa przerwa. Gdyby jednak przyłożyć się do tematu, co niniejszym czynię – to jest o czym pisać!

Po pierwsze samo miasto jest ciekawym pomnikiem dawnego systemu, a po drugie ludzie z którymi przyszło nam się spotykać to prawdziwa kopalnia wiedzy o Rosji i Rosjanach.

Patrząc na Dikson dzisiaj można odnieść wrażenie, że koło historii się zamyka i mimo prawie stu lat jego istnienia ten tętniący kiedyś życiem port na powrót staje się jedynie przystankiem dla statków płynących na wschód oraz w górę rzeki Jenisej. Problemem Dikson jest to,że kiedyś żyło się tu jak na radzieckie miasto wyjątkowo dobrze i jak zapewniali nas miejscowi bez specjalnego wysiłku można było tanio żyć i jeszcze trochę odłożyć. Niestety po pierestrojce wszystko się zmieniło… Kryzys lat dziewięćdziesiątych spowodował obcięcie dotacji dla wojska i miasta oraz masowy odpływ mieszkańców. Z 6000 tys obywateli zamieszkujących Dikson w latach 80-tych dzisiaj żyje tu niespełna 650 osób w tym setka dzieci. Ciekawostką jest, że mieszka tu nadal ok 100 ludzi urodzonych w Dikson. W dużej części mieszkańcami tego arktycznego portu byli wojskowi. W najlepszych czasach mieszkańcy otrzymywali specjalny polarny dodatek, a z powodów politycznych miasto liczące wówczas kilka tysięcy osób było zaopatrywane w te same towary co Moskwa. Jak opowiadał nam Żenja, jeden z zaprzyjaźnionych Diksończyków – kobiety z Dikson zawsze pachniały francuskimi perfumami i stąd łatwo było je odróżnić od Pań z Archangielska czy bliższego Norylska. Szkoda,że teraz nie pozostał po tamtych czasach choćby zapach perfum, nie mówiąc już o pięknych kobietach…

Zupełnie inaczej wygląda sprawa z ludźmi i ich gościnnością. Można powiedzieć, że to czego brakuje miastu po części rekompensują ludzie. Czytając przed rejsem książkę Moniki Witkowskiej – „Kurs Czukotka”, w której podkreślała wyjątkową gościnność mieszkańców rosyjskiej Arktyki, byłem mniej więcej zorientowany, jednak po kilkunastodniowym postoju i spotkaniach z naprawdę wieloma i różnymi ludźmi mogę nie tylko potwierdzić ich wielką gościnność, ale także podkreślić bezinteresowność.:) Wspomniany wcześniej 36 letni Żenia – urodzony tak jak i jego żona oraz dwójka dzieci w Dikson, pracujący jako palacz w miejskiej kotłowni nie tylko, że załatwił nam możliwość korzystania z zakładowej bani, ale każde nasze życzenie spełniał niczym wróżka nie chcąc nic w zamian. Kapitan Portu Leonid Sevostyanov od początku bardzo serdeczny i zainteresowany naszymi problemami wielokrotnie udostępniał prognozy pogody i informował o lodowych niebezpieczeństwach . Przemiła pani w bibliotece miejskiej, gdzie można było skorzystać z internetu nieustannie nas zapraszała i oddawała do dyspozycji księgozbiór oraz swój komputer. Nie mogę też zapomnieć o Panu Robercie z Tajmyrskiej Kompanii Energetycznej dzięki któremu Misiek/MK/ miał stały dostęp od sieci i wysyłał nasze blogi, maile oraz zdjęcia. W ogóle wszyscy napotkani i często przez nas zapraszani na pokład Diksończycy – dawali przykład prawdziwej arktycznej gościnności.:)

Dla nas stojących przy węglowym pirsie prawie na końcu portowej przystani spotkania z miejscowymi ludźmi stały się podstawą egzystencji i sposobem na urozmaicenie czasu. Jedni przychodzili na pirs łowić ryby, a przy okazji zaglądali na jacht, drudzy odwiedzali nas na zaproszenie. Wszyscy zainteresowani byli jachtem oraz naszymi planami. Nie bardzo mogli uwierzyć, że to całkowicie prywatny jacht, a my po prostu realizujemy nasze marzenia.:)

Dla wielu z nich był to pierwszy kontakt z Polakami, o których coś tam słyszeli, ale nie mieli wyrobionej opinii. Po spotkaniu jak myślę zmieniali zdanie na dobre. Przykładem może być Dymitri ok. 35 letni marynarz z rosyjskiego statku Siergiej Krawkow, który zacumował wczoraj do naszego pirsu. Ten niewielkiego wzrostu ale dużej siły i obdarzony zdolnościami muzycznymi Rosjanin na początku z dużym dystansem odnosił się do naszej bandery i załogi. Zagadnięty przeze mnie w sprawie możliwości zatankowania wody dał wyraz niewielkiego zainteresowania naszymi problemami. Później kiedy już tankowaliśmy wodę pitną z rosyjskiego statku hydrograficznego, którego był marynarzem, zaczęliśmy z nim rozmawiać o rejsie i naszych planach.. Dymitrij przyznał, że nasza wyprawa wymaga poza wszystkim odwagi i siły którą jak powiedział mają tylko prawdziwi Rosjanie. Musicie sobie wyobrazić jakie było jego zdumienie kiedy po mojej odpowiedzi,że my też „dajemy radę” wyzwał mnie do pojedynku na rękę i przegrał.

W tym momencie nasze relacje zmieniły się diametralnie. Nie wiem ile słów by trzeba było użyć żeby odkręcić jego wcześniejszą opinię o Polakach w zamian za to moje podwójne zwycięstwo. Podwójne dlatego, że niedowierzający w to co się stało kolega Dymitra – Oleg również poległ w wyniku naszego pojedynku. Potem było już tylko lepiej. Zaproszeni na jacht wspólnie graliśmy na gitarze/Dymitri grał bardzo dobrze/śpiewaliśmy i opowiadaliśmy polskie i ruskie piosenki oraz kawały. Było naprawdę przyjaźnie.

Najważniejsze jednak zdarzyło się przy pożegnaniu ich statku. Prawie całą naszą załogą staliśmy na kei i ze śpiewem na ustach przy dźwięku mojej gitary śpiewaliśmy rosyjską Katiuszę. Dymitrij podszedł do burty przyciągnął mnie za kołnierz i powiedział do ucha: „Daniel gdybym Was wcześniej spotkał, to mówię Ci, dał bym w mordę wszystkim tym którzy w mojej obecności niedobrze mówili o Polakach. A było ich sporo szczególnie w czasie kiedy służyłem w wojsku.” Myślę,że warto było przypłynąć tutaj prawie na koniec świata, również po to żeby usłyszeć tych kilka słów.:)

Teraz kiedy piszę ten tekst w porcie na jachcie jest wyjątkowy spokój. Siedzimy, czytamy, śpimy i pracujemy w pocie czoła tak jak ja. Wierzcie długo tak nie wytrzymamy i albo zejdziemy na psy albo w morze. Oby to drugie!

Daniel Michalski