Blog załogi 30.08.2013 – cz.2
Tak zmierzaliśmy w kierunku wąskiego gardła. W między czasie na UKF-ce wołaliśmy kilkakrotnie TARĘ – bezskutecznie. W końcu po kilku próbach skontaktowaliśmy się z o dziwo – ich rosyjskim pilotem. Siergiej bardzo uprzejmie podziękował za przekazane lodowe informacje i przyjaźnie opowiedział o ich planach. Od tego momentu kontaktowaliśmy się z Tarą częściej i w przyjacielskiej atmosferze.
U nas niestety było coraz gorzej. Każda następna wachta miała trudniej. Pogoda jak to w Arktyce, mglista wilgotna , nad głowami niski sufit z mlecznych rozmytych chmur i do tego około 5 stopni ciepła. Na wachtach bywało rozmaicie, raz „luźniej”, wtedy żartowałem, że to dzięki wniesionej Neptunowi przez naszą wachtę opłacie. Innym razem było „ciasno” tak, że Lechu z Czarkiem zabrnęli w czarną d….ę. ;p Aby wyjść z opresji i uniknąć dalekiego objazdu zdecydowali się na taranowanie wąskiego przesmyku, bo po prostu nie było wyjścia. Niestety nie dali rady, za to huk kadłuba jaki słyszeliśmy leżąc w kojach kiedy próbowali przebić się przez lód na długo jeśli nie na zawsze pozostanie w naszych uszach. Coraz gęstsze pola coraz większe kry i coraz mniej prześwitów do manewrowania. Trzeba było szczerze wierzyć, że da się z tego wylawirować, bo na oko to była pełna klapa.
Ale wiara czyni cuda, jak mawia przysłowie i się udało. W końcu jak fałszywie sądziliśmy wyszliśmy z lodowych okowów i o godzinie 4.45 nad ranem minęliśmy Przylądek Czeluskin na północnym krańcu półwyspu Tajmyr. Niestety z powodu gęstej mgły zrobiłem tylko kilka lichych zdjęć.Poza tym byliśmy szczęśliwi i dumni z siebie nie wiedząc, że prawdziwy horror dopiero nas czeka. W przypływie radości strzeliliśmy sobie po kieliszeczku (oczywiście bez Michała ) ,nie zapominając o Neptunie. Potem pogadaliśmy na UKF-ce ze strażą graniczną na osławionym Przylądku .Rosjanie wypytywali nas o wszystko nie chcąc uwierzyć, że dotarliśmy do nich bez lodołamacza. Po wymianie informacji i grzeczności stwierdzili że my to MAŁADCY/Zuchy/ i życzyli udanego rejsu.
Zadowoleni i spokojniejsi, że mamy to już za sobą ruszyliśmy dalej, robiąc 6 węzłów na naszym dzielnym silniku. Po ok. godzinie może dwóch całkiem swobodnej żeglugi na wolnym od lodu morzu zaczęliśmy odczuwać większe niż dotychczas zafalowanie. Wyraźnie czuliśmy oddech wielkiego morza . Niestety później oprócz fali pojawiły się porozrzucane jak klocki lego małe i średnie growlery, a za parę minut ponownie szerokie jak okiem sięgnąć pola lodowe .
Tego się nie spodziewaliśmy! Na szczęście nie były bardzo zbite i wyszukując z masztu drogi wolnej od lodu odważnie wchodziliśmy w labirynt i skutecznie znajdowaliśmy wolne przejścia. Kiedy w zasięgu wzroku zobaczyliśmy kolejny lodowy wał, a za nim wolną po horyzont wodę ucieszyliśmy się jak dzieci jednak nie przyszło nam do głowy, że właśnie ten moment będzie kluczowy w naszej lodowej żegludze…
Okazało się bowiem, że dotarliśmy do granicy pól lodowych, za którymi na wschód było już naprawdę wolne, ale za to wzburzone morze. Właśnie z tego powodu cały ok.150-200 metrowej grubości pas lodu na szerokości, której końca nie było, widać falował niczym gęsta zupa w ogromnym kotle. Widok przerażający na tyle, że natychmiast wywołaliśmy na pokład kapitana. Rysiek podobnie jak my po prostu zaniemówił.
Nie mieliśmy odwrotu, musieliśmy przejść ten lodowy pas. Od tej chwili rozpoczęliśmy najbardziej niebezpieczną dotąd żeglugę ryzykując uszkodzeniem steru, śruby bądź zgnieceniem kadłuba. Ogromne rozhuśtane wiatrem masy wody napierały na lodową granicę pchając ją w naszym kierunku oraz łamiąc wielkie lodowe tafle. To właśnie one przełamywane na grzbietach fal stanowiły dla nas największe niebezpieczeństwo. Manewrowanie jachtem w bardzo wąskich szczelinach między grubymi na półtora metra i kołyszącymi się na fali kawałami twardego lodu było bardzo stresujące.
Na początku za sterem był Michał Wojnowski, jednak później sterowanie przekazał Ryśkowi, bowiem napięcie sięgnęło zenitu. Wąskie przejścia zamykały się co chwilę, tworząc nową mozaikę, a pływające growlery oraz grube lodowe płyty jak puzzle układały się co chwila w nowe wzory. Michał obserwował z dziobu, ja wybierałem wariant i nadawałem kierunek jazdy, a Rysiek sterował. Chcąc uwolnić się z tej pułapki należało szybko znaleźć drogę na wolne morze. Wszyscy widzieliśmy, że nie ma tu miejsca na błędy tak w zakresie wyboru trasy jak i sterowania. Manewrowaliśmy z użyciem steru strumieniowego kręcąc piruety wokół osi tak aby chronić ster i śrubę. Skupieni do granic możliwości, kluczyliśmy na tym falującym dywanie ok. 20 minut, by w końcu po dwóch taranach lodowych growlerów, za to bez żadnych uszkodzeń wydostać się z tego lodowego kotła. Odetchnęliśmy z ulgą, spoglądając na siebie w milczeniu. Nie skłamię jeśli napiszę, że wszyscy po prostu się baliśmy.
Kiedy było po wszystkim, a przed nami wolna droga zdaliśmy sobie sprawę, że z powodu napięcia i całkowitego sprężu nie zrobiliśmy nawet jednego zdjęcia o filmie nie wspominając. Wybaczcie zatem, ale ten obraz pozostanie na zawsze w naszej pamięci, a w Waszej jak uwierzycie jedynie wyobraźni.
Daniel Michalski