Blog załogi 30.08.2013 – cz.1

3 września 2013 0 By Lady Dana 44

Witajcie!

30.08.2013 Morze Łaptiewów. W drodze do Pewek

Teraz kiedy piszę te słowa na jachcie jest cicho i sennie. Łódka miarowo sunie po prawie gładkiej wodzie na baksztagowym kursie, a dzielna załoga odpoczywa w kojach. Tam razem na wachcie od północy do 4.00 jestem tylko ja i Michał Wojnowski. Towarzystwa dotrzymuje nam Rysiek, który wprawdzie wyszedł tylko na papieroska, ale został na dłuższą chwilę.  Mimo,że przed nami już następny etap naszej długiej podróży, my ciągle żyjemy wspomnieniami z przejścia cieśniny Wilkickiego.

Michał Kochańczyk wspominał Wam już o naszym przejściu, jednak najbardziej ekscytującej i niebezpiecznej sytuacji nie opisał i nie sfilmował, bo po prostu spał ;p Odpoczywając przed swoją kolejną arktyczną wachtą. A było to tak…

Po prawie trzytygodniowym pobycie w Dikson i oczekiwaniu na poprawę wyjątkowo trudnych w tym roku warunków lodowych, 22-go sierpnia zdecydowaliśmy się rzucić cumy i ruszyć na spotkanie z przygodą. Wiedzieliśmy, że lody całkowicie nie puściły, ale z map lodowych wynikało, że istnieje możliwość przejścia w pobliżu brzegu. Nasz plan zakładał sprawdzenie sytuacji na miejscu i gdyby było źle, zakotwiczenie na wolnej wodzie oraz dalsze oczekiwanie na poprawę warunków. Bez przeszkód popłynęliśmy na silniku w kierunku cieśniny i po około dwóch dniach żeglugi dotarliśmy do pierwszych dryfujących growlerów, a zaraz potem do małych łatwo przez nas omijanych pól lodowych. Płynąc coraz dalej na wschód sytuacja się pogarszała, a lodowe przeszkody stanowiły dla sterników coraz to większy problem. O ile przy dłuższych wolnych od lodu odcinkach wykorzystujemy do sterowania autopilota. o tyle w labiryncie pól lodowych nie ma czasu na przyciskanie klawiszy i trzeba prowadzić ręcznie. Co by nie mówić sterowanie w takich warunkach jest zajęciem zarówno odpowiedzialnym jak i fascynującym.

Po drodze minęliśmy wspominany już francuski jacht TARA, który także płynie wokół bieguna północnego, ale z ekipą naukową. W tym momencie zakotwiczyli w okolicach wyspy Rignes. Jak się później okazało TARA oczekiwała w tym miejscu od ponad tygodnia na lodołamacz, bowiem Francuzi sądzili, że bez zewnętrznej pomocy nie zdołają pokonać lodowego przesmyku. Do środka cieśniny z tego miejsca było ok 150 Mm. Wielkie było nasze zdziwienie kiedy po zostawieniu ich parę mil za rufą nagle podnieśli kotwicę i ruszyli za nami.

Niespełna 2-3 mile dalej natknęliśmy się na pierwsze „prawdziwe” – czyli ogromne pole lodowe. Z daleka przez lornetkę wyglądało jak lodowy mur przypominający nieco falochron gdyńskiego bulwaru tyle, że tak długi jak okiem sięgnąć w każdą stronę. Przed murem ogromne pola lodowe klinujące się nawzajem w jakimś trudnym do opisania uścisku. Nie powiem, na ten widok zrobiło mi się po prostu gorąco. Im bliżej podpływaliśmy tym ciaśniej trzeba było lawirować po wolnym od lodu morzu . Patrzyłem na załogę. Nikt nic nie mówił tylko patrzył. Myślę, że wszyscy pomyśleli wtedy to samo co ja: Czy ten labirynt ma wyjście ? A jeśli nie, to czy zdążymy wrócić zanim się zamknie albo zacznie na nas dryfować ? W wielkim napięciu ruszyliśmy w jego kierunku.

I tu ulga. Im bliżej tym mur wydaje się niższy, a między polami i growlerami wystarczające przestrzenie do manewrowania. Po prostu z perspektywy odległości pola nakładały się na siebie tworząc wrażenie wyrastającej z morza ściany. Płynąc dalej stwierdziliśmy, że nie jest aż tak źle niemniej dla efektywnej żeglugi trzeba mieć tzw. oko na maszcie. W tym celu w każdej z wacht jeden załogant wchodził na maszt i wskazywał kierunek, a drugi sterował. Po drodze napotykaliśmy na przemian odcinki otwartego morza i zaraz za nimi kolejne lodowe bariery…

Daniel Michalski

Ciąg dalszy nastąpi.